Redakcja: Jesteś
pomysłodawczynią i autorką projektu literacko-medialnego Alvethor, w którym
fikcja i rzeczywistość przeplatają się ze sobą, wzajemnie się warunkując.
Opowiesz nam o tym, jak to się zaczęło? Skąd pomysł? Na czym polega?
Magda Kałużyńska: Zaczęło
się dawno temu i – mimo wszystko – niewinnie. Od pomysłu na tekst, najwyżej
opowiadanie. Z tym że kiedy na ten
pomysł wpadłam, wydawał mi się nie tyle dziwny, co naciągany, żeby nie
powiedzieć – bez sensu. Nie zaczęłam od razu pisać. Pomysł leżakował,
dojrzewał, nabierał tego sensu właśnie, ciężaru znaczeniowego, obrastał w
treść. Ale to wciąż był pomysł w stylu: coś robi krzywdę ludziom, nie wiadomo
co to jest, skąd się wzięło, jak się przed tym czymś bronić, zaczynają krążyć
plotki, że to może być coś z innego wymiaru, przybysze, kosmici, najeźdźcy,
ludzie wypowiadający tego rodzaju teorie, ostrzegający przed inwazją
niewidzialnych potworów z równoległego Wszechświata, uznawani są za chorych
psychicznie, trup ściele się gęsto, krew się leje strumieniami, wybucha panika,
panuje chaos i zniszczenie, znikąd
szukać pomocy, coraz częściej ludzie krzyczą, że to koniec świata, nie można
nigdzie uciec. I już. Kropka.
Taki był pierwotny zamysł
Alvethor: stężona nagła tajemnicza i nie wiadomo skąd krwawa masakra ludzkości.
Tylko że podczas pisania zaczęłam sobie zadawać pytania w stylu: po co?
Dlaczego? W jaki sposób? I tak od pytania do pytania, od odpowiedzi do odpowiedzi
zaczęłam snuć opowieść. Teraz, znaczy z perspektywy czasu, osnowa fabularna
Alvethor wydaje mi się banalna i mało oryginalna. A to dlatego, że
przebudowywałam tę fabułę niezliczoną ilość razy, znam treść na wylot i chcąc
nie chcąc mam coś jakby déjà vu odnośnie własnego pomysłu. To zupełnie jak z
tym słowem, które powtarzane wiele razy, traci swoje znaczenie i niepowtarzalne
brzmienie. Tak czy inaczej pomysł na Alvethor ewoluował, ale nie od razu. Pod
koniec pisania Alvethor – Białe miejsce, zaczęłam się zastanawiać, czy ta
stężona tajemnica zawarta w treści nie jest… za bardzo stężona. W moim
pierwotnym zamierzeniu Białe miejsce mało kończyć się zupełnie inaczej. Inną
sceną, zakończenie nie miało być zakończeniem otwartym. W ogóle nie planowałam
pisać powieści wielotomowej. Zmieniłam zdanie, zmieniłam zakończenie, zaczęłam
ciągnąć tę opowieść, może nawet trochę coś wyjaśniać, ale wiadomo, że nie
wszystko. Planowałam, żeby każdy tom miał inny rytm, innego rodzaju narrację,
żeby wzbudzał u Czytelnika trochę innego rodzaju emocje, był nakreślony jakby z
innej perspektywy. Zależało mi, również, na tym, żeby w miarę możliwości
utrzymać aurę tajemnicy, niepokoju i zagrożenia. No i żeby każdy tom był jakby
odrębną książką, ale zazębiającą się o tomy pozostałe. A w międzyczasie
słyszałam od niektórych Czytelników pretensje dotyczące zakończenia Białego
miejsca. Słyszałam, że niektórzy Czytelnicy są strasznie niecierpliwi i
chcieliby dostać od razu całą opowieść, nawet jeżeli tomiszcze miałoby mieć
tysiąc stron. Cóż… Problem z kolejnymi tomami Alvethor polega na tym, że pomysł
wciąż ewoluuje, a bohaterowie zmieniają się razem z pomysłem. To mi daje wiele
możliwości kreacji, jak również ułatwia realizację mojego niecnego planu, żeby
każdy tom był trochę inny narracyjnie. Myślę, że nie mogłabym tego zrobić, w
przypadku, gdybym pisała powieść innego gatunku.
Horror daje mi ogromne
możliwości, to gatunek niewiarygodnie wręcz pojemny, elastyczny, można dodawać
inne gatunki bez szkody dla horroru. Pierwotny zamysł fabuły był, jak już
mówiłam, prosty i, moim zdaniem, mało oryginalny: inwazja na nasz świat i
totalna masakra. Jeżeli coś takiego bym zostawiła – napisałabym niczym
niewyróżniającą się powieść, mało oryginalną, nieciekawą, która przepadłaby
wśród innych tego rodzaju tekstów. Podejrzewam, że miałabym problem ze
znalezieniem wydawnictwa na takie coś. Moim zamierzeniem zaś było napisać dobrą
książkę, dobry horror, a przy okazji trochę odczarować horror jako taki -
kojarzący się z mało ambitną, wręcz głupią, literaturą klasy B albo nawet D.
Wyszłam również z założenia, że masakra, hektolitry krwi, potwory, narzędzia
typu siekiera albo piła łańcuchowa będą tylko… dodatkiem do akcji. I tym, że
fikcja oraz rzeczywistość się przenikają oraz warunkują, chciałam obalić zarzuty,
że pisany przez kobietę horror jest/będzie niewiarygodny – bo takie coś też
słyszałam. Minimalnie mnie taki zarzut zabolał.
Nie wiem, czy mi się udało
odczarować horror, pokazać, że można w horrorze jeszcze coś ambitnego napisać,
że w horrorze, przynajmniej moim, chodzi o coś więcej, niż wywlekanie flaków,
albo chlapanie krwią. Ludzie ocenią. Poza tym nie postawiłam jeszcze tak zwanej
kropki, kolejne tomy Alvethor powstają i myślę, a przynajmniej planuję, zamknąć
serię podobnym wrażeniem, które towarzyszyło Czytelnikom w momencie zakończenia
Białego miejsca. Czy mi się uda?
Redakcja: W obu edycjach
projektu wzięło udział wiele osób. Kim oni są? Skąd się wzięli?
Magda Kałużyńska:
Pierwotnie nie planowałam sesji zdjęciowych ani tym bardziej form filmowych.
Jednak jeszcze podczas pisania Białego miejsca stwierdziłam, że jedyną
możliwością uwiarygodnienia treści jest umieszczenie w akcji książki bohaterów
tzw. realnych. Realnych ludzi w nierealnych okolicznościach. Następnie
stwierdziłam, że można pójść o krok dalej i tych ludzi pokazać – na zdjęciach
sesyjnych, a na pewno na okładkach. I tak się rozwinął pomysł sesji
zdjęciowych. Co do filmowania… No, to była tak zwana droga przez mękę, okupiona
błędami. Mówiąc krótko – było bardzo ciężko. Ponownie użyję słowa pierwotnie.
Pierwotnie chciałam zrealizować klip promocyjny powieści, tak zwany teledysk.
Ale nie miałam pojęcia o realizacji filmowej i stwierdziłam, że dobrze by było
współpracować z jakimś reżyserem… Zgłosił się do mnie człowiek z tak zwanego polecenia,
podjęliśmy współpracę, podpisałam umowę, wyłożyłam pieniądze. Jak to się mówi –
miłe złego początki. Niestety, ta pierwsza próba filmowania Alvethor okazała
się moim tak zwanym frycowym.
Z pierwotnego zamysłu nic nie
wyszło, nie powstał ani klip ani teledysk, umowa z tym quazireżyserem opiewała
na realizację filmu krótkometrażowego co najmniej trzydziestominutowego,
materiałów z planu… Dodam, że produkcja miała być pokazana na KFASONIE,
planowałam przyjechać z całą ekipą realizacyjną, pokazać film, pokazać aktorów
– tych moich realnych bohaterów, urządzić coś jakby konferencję prasową,
promować film w mediach… Nie popełnia błędów tylko ten, kto nic nie robi,
prawda?
Wracając do sesji zdjęciowych.
Podczas organizowania pierwszej sesji zdjęciowej większość moich realnych
bohaterów była, wtedy, nieosiągalna z wielu względów – terytorialnych,
czasowych. Wiadomo, każdy człowiek ma swoje życie, swoje sprawy. Nie mogłam
oczekiwać, żeby ci ludzie byli na moje każde zawołanie. Dlatego niektórych
realnych bohaterów musiałam zastąpić aktorami oraz modelami. Wtedy myślałam, że
mój tak zwany niecny plan promocyjno-medialny wziął w łeb po raz kolejny,
ponieważ wymarzyłam sobie również medialne przeplatanie się fikcji z
rzeczywistością i tego właśnie warunkowanie, czyli wymarzyłam sobie spiąć
medialnie moich realnych bohaterów z treścią książki, jeżeli dobrze to
powiedziałam.
Ale, nie ma tego złego, co by na
dobre nie wyszło. W treści książki występuje czworo realnych bohaterów, Michał
Rejman, Małgorzata Ziołek, Agata Brzozowska, Anna Gołębiowska. Sprawa z
obsadzeniem realnych ludzi w akcji odrealnionej książki może nie jest pomysłem
oryginalnym, nie ja wpadłam pierwsza na ten pomysł, ale, tak mi się wydaje, ja
pierwsza potraktowałam tę kwestię priorytetowo. Chciałam, żeby te same realne
osoby z kart mojej powieści były na okładkach, plakatach, wystąpiły w
trailerach. Zamysł tej realnej medialnej klamry spajającej rzeczywistość z
książką, w której to książce rzeczywistość i tak się przeplata z fikcją, udał
mi się częściowo. Na okładce Białego miejsca oryginalnym bohaterem występującym
w powieści jest Małgorzata Ziołek – kobieta z dziurą postrzałową na środku
czoła i siekierą. Reszta osób to modele, w tym – jako Michał Rejman wystąpił
mój bardzo dobry znajomy, Agatę odegrała moja siostra cioteczna, Annę vel
Pułkownika Tess pięknie pokazała zawodowa aktorka Gabriela Całun, zdjęcie, a
dokładniej zdjęcia (bo okładka jest montowana) zrobiła Emilia Parczewska. I
powiem szczerze, bo inaczej nie umiem – jestem z tej okładki bardzo zadowolona.
Okładkę i trailery do Pandemii natomiast, realizowaliśmy już z inną ekipą, w
zupełnie innych okolicznościach, udało mi się zaangażować oryginalnego Michała
Rejmana, Małgorzata Ziołek również wyraziła zgodę na udział w sesji, czego owocem
jest równie piękna okładka, zdjęcia sesyjne oraz trailery. Zdjęcia oraz ujęcia
filmowe wykonał, zmontował i udźwiękowił Mateusz Wysokiński.
Tak, w projektach wzięło udział
wiele osób, nie tylko osoby widoczne na zdjęciach, czy w trailerze. Skąd tyle osób?
Z konieczności. Po pierwsze, podkreślam, ja jestem tylko pisarką. Prawdę mówiąc
nie umiem robić nic innego… A do realizacji projektów medialnych potrzeba
naprawdę całego sztabu ludzi, wiele kwestii wygląda ładnie na papierze, w
teorii, a kiedy przychodzi do realizacji – rzeczywistość wszystko weryfikuje. W
pewnym momencie miałam wrażenie, że porwałam się z motyką na słońce. Powtarzam
– nie popełnia błędów ten, kto nic nie robi.
Dodam, że mimo trudności, szeregu
niepowodzeń, zawodnego czynnika ludzkiego oraz zwykłych przeszkód technicznych
nie podałam się i jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa w alvethorowym
projekcie medialnym. Ale o tym jest o wiele za wcześnie mówić. Wolę pokazać
efekt. Jeżeli chodzi o moich realnych bohaterów, skąd się wzięli. Ogólnie mogę powiedzieć, że się wzięli
nieprzypadkowo. To są/byli moi znajomi. Małgorzatę Ziołek poznałam przy okazji
pokazów horrorów w warszawskim klubie Chwila, Michał Rejman napisał do mnie na
Facebooku w związku z konkursem „zgiń w książce”, którego nie wygrał.
Porozmawialiśmy i zdecydowałam umieścić Michała w książce. Agatę Brzozowską
również poznałam podczas pokazów horrorów w klubie Chwila, Annę Gołębiowską
kojarzę z fandomu fantastyki, o ile dobrze pamiętam… I spotkałam ją kilka lat
temu, kiedy brałam udział w panelu dyskusyjnym organizowanym przez jedną z
warszawskich bibliotek. Te wszystkie osoby dosłownie wpasowały mi się w akcję
książki… Tak to, w skrócie, wyglądało.
Redakcja: Jak przebiegał
proces pisania książek związany z Alvethorem?
Magda Kałużyńska: Proces
pisania książek przebiegał i wciąż przebiega burzliwie, wielopoziomowo i
niekiedy chaotycznie. Po pierwsze – akcja wciąż ewoluuje. Już na etapie pisania
Białego miejsca akcja zaczęła się rozwijać, zataczać coraz większe kręgi,
zahaczać o tematy, o których nie miałam bladego pojęcia albo miałam pojęcie
nikłe. Przypomnę pierwotny pomysł, który dotyczył krwawej masakratorskiej
inwazji niewiadomego pochodzenia. A tu nagle, podczas pisania, zamajaczył mi
Wszechświat, fizyka kwantowa, równoległe czasoprzestrzenie, kosmologia –
generalnie. Pisarz nie musi się znać na wszystkim, wiadomo. Jeżeli ktoś wpadnie
na pomysł pisania o łodziach podwodnych czy umieszczenia tam akcji książki ani
ni nie musi zatrudniać się w stoczni, ani zaciągać do marynarki wojennej… Ja
wpadłam na pomysł umieszczenia akcji na Ziemi, ale jednocześnie w Kosmosie,
wyższych wymiarach czasoprzestrzennych. Owszem, zawsze mnie interesował
Wszechświat, zagadnienia z tym związane, ale nie interesował mnie do tego
stopnia, żeby częściowo umieszczać Kosmosie akcję książki i to jeszcze w
niestandardowym tej akcji ujęciu… Czy jesteśmy sami we Wszechświecie? A w
którym?
Nie na żadnej stacji kosmicznej,
nie na kosmicznym statku, nie ma i nie będzie w Alvethor żadnych poważniejszych
nawiązań do typowej science fiction dziejącej się w Kosmosie… Potrzebowałam
zdobyć odpowiedni zasób pojęciowy oraz zasób słownictwa z dziedzin takich, jak
kosmologia, fizyka kwantowa, fizyka czasoprzestrzeni, ale ten zasób słownictwa
nie mógł być utrzymany na poziomie typowo akademickim, encyklopedycznym czy
słownikowym. Potrzebowałam poznać realną stronę tych gałęzi nauki, w miarę
możliwości przekonwertować typowo ścisłą i naukową nomenklaturę nazewniczą na
język nie tyle potoczny, co zrozumiały dla każdego. Potrzebowałam opisać
wymyślone przeze mnie zjawiska i obiekty takim właśnie językiem, z naciskiem na
ewentualne odwzorowanie tych moich nierealnych wymysłów w realnym świecie nauki.
Jako że po raz kolejny stwierdziłam, że tego wszystkiego powyższego nie
planowałam i że się zaczynam miotać, żeby nie zrezygnować z pisania, nie poddać
się i nie mieć wrażenia, że wymyślam tak zwane nowe Dziady, potrzebowałam
pomocy. Nie, nie zapisałam się na studia, nie zaczęłam uczyć się fizyki.
Otoczyłam się mądrymi książkami z wyżej wymienionych dziedzin, wykupiłam pół
księgarni książek popularnonaukowych, poznałam twórczość takich tuzów
kosmologii teoretycznej jak Michio Kaku, Stephen Hawking, Michał Heller, a po
drugie wykorzystałam możliwość konsultacji naukowej z mądrym człowiekiem,
fizykiem z wykształcenia.
Redakcja: Jakie jest
przesłanie Alvethora?
Magda Kałużyńska: Na dzień
dzisiejszy mogę powiedzieć, że dokładne przesłanie Alvethora będzie widoczne,
odczuwalne i mam nadzieję, że dobitne, dopiero w tomie czwartym. Jestem na
etapie pisania tomu trzeciego. Małą podpowiedzią niech będzie metaforyczny
wydźwięk tytułu książki Stephena Hawkinga Wszechświat w skorupce orzecha, z
naciskiem na określenie „metaforyczny”. Innymi słowy – ten tytuł zainspirował
mnie do napisania powieści.
Redakcja: Jakie będą
dalsze losy tego wielopoziomowego dzieła?
Magda Kałużyńska: Czas
pokaże. Nie, nie tylko czas. I przestrzeń. Czas i przestrzeń pokażą. Nie, nie tylko
to. I ludzie. Czas, przestrzeń i ludzie pokażą. Bo ludzie są, jakby nie
patrzeć, w tym dziele najważniejsi…
Komentarze
Prześlij komentarz