O niebie i o piekle na ziemi,
o cierpieniu, o szczęściu, o pisaniu, o rzeczywistości i jej braku, o poezji i
prozie poetyckiej, o traumie i potrzebie ratowania świata… Z Ewą Jarocką można
rozmawiać o wszystkim! Rozmowa wije się, zakręca, zatacza okręgi, błądzi i się
odnajduje. I to chyba jest też esencją prozy Autorki. Zapraszamy do lektury
wywiadu z autorką powieści „Nie zostawia się dziecka w niebie”.
Redakcja: „Nie zostawia się dziecka w niebie” nie jest Pani debiutem na rynku książki, jednak jest Pani
pierwszą powieścią. Wcześniejsze dwie Pani książki to tomiki poezji, ma Pani
też na koncie opowiadanie. Skąd chęć zmierzenia się z większą formą
prozatorską?
Ewa Jarocka: Choć uznaję
„Nie zostawia się dziecka w niebie” za swój debiut prozatorski, to nie jest
moja pierwsza powieść. Wcześniej publikowałam książki w formie elektronicznej.
Były to dla mnie rzeczy ważne w chwili publikacji, dziś patrzę na nie z
przymrużeniem oka. Może nawet wstydzę się tych pierwszych prób? Choć chyba nie
do końca. W dalszym ciągu mam w swoim domu komputeropis powieści zatytułowanej
„Placki”. Mam do niej słabość. Czuję, że jest dobra, nie bez przyczyny Maciej
Cisło po jej lekturze stwierdził, że mam talent narracyjny. Myślę, że kiedyś
usiądę i na podstawie tej opowieści rozwinę historię rodziny Placków. Też
patologicznej, jak w „Nie zostawia się…”, zresztą. Kilka lat później zrobiłam
studia podyplomowe z kreatywnego pisania na Uniwersytecie Jagiellońskim i za tekst
„Patyk” byłam nominowana do głównej nagrody w konkursie na opowiadanie
Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania. Wreszcie w 2016 roku zajęłam pierwsze
miejsce w konkursie na książkę poetycką i w Fundacji na Rzecz Kultury i
Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza ukazał się mój pierwszy tomik – „nie ma
dobrych ludzi”. Rok później, w tym samym wydawnictwie, opublikowałam „Dno
cekina”. Moja przygoda z poezją bardzo zaskoczyła mnie samą. Konkurs na książkę
poetycką wygrałam wierszami, które pisałam na studiach w Krakowie. Były to moje
pierwsze tego typu teksty. A wszystko za sprawą talentu pedagogicznego Romana
Honeta. To Romek zachęcił mnie do pisania liryki. Najpierw powiedział, jak mam
to zrobić, potem nie naciskał, kiedy twierdziłam, że nie asymiluję poezji. Pamiętam
moment przełamania. Dostaliśmy zadanie, by napisać wiersz do frazy „spodziewam
się”. Usiadłam wtedy w kuchni, jeszcze w rodzinnym domu, i spróbowałam do
wspomnianych słów popełnić SMS-a. Wyszedł wiersz bez dużych liter. Nie potrafię
wytłumaczyć, dlaczego ich nie użyłam, bo moje pojęcie o poezji współczesnej
było nikłe. Nie czytałam jej. Ale wiersz się Romkowi spodobał. Jest też w moim
pierwszym tomiku. Zatem to nie jest tak, że poszłam do Szkoły Pisarzy, bo
chciałam pisać wiersze. Ja poszłam tam, bo chciałam pisać powieści. I co
najlepsze, to nie miała być literatura ambitna, tylko czytadła. Maciej Cisło
powiedział mi kiedyś, że inne rzeczy się nie sprzedają. Niestety, mam w sobie
coś ciężkiego, niestrawnego, trudnego. Może nawet toksycznego? Te rany nie
pozwalają mi pisać o kwiatkach, pszczółkach i szczęśliwej miłości? Moje teksty
na początku męczyły czytelników. Dużo pracowałam nad tym, by nowe opowieści
czytało się lekko i przyjemnie – tak, jak historię w „Nie zostawia się…”.
Bardzo chciałam być komunikatywna. Tylko, że gdy pierwszy raz byłam w jej
sprawie w Gdańsku, dowiedziałam się, że to ambitna rzecz. Będzie bolało.
Zatem większa forma nie przeraża
mnie już od niepamiętnych czasów. Może nawet mnie pociąga? Od zawsze lubiłam
opowiadać. A i moje wiersze mają prozatorski charakter.
R: W wywiadzie dla
„Inter-” mówi Pani: „Choć czuję, że przede wszystkim jestem prozaiczką, wiem,
że proza nigdy mi nie da tego, co ofiarowuje mi poezja”. Czy może jednak dała?
EJ: Pewnie, że wiele mi
dała! Ofiarowała mi wolność. W „Nie zostawia się…” uwolniłam swoje demony.
Pozwoliłam sobie na czarnowidzenie. W naszej kulturze, gdzie tak bardzo liczy
się pozytywne myślenie, dałam czadu. Być może niejedna osoba w trakcie lektury
mojej książki zaprotestuje i ją odłoży. Proszę bardzo. Słyszałam już o takim zachowaniu
podczas czytania moich wierszy. Ale ja, by pisać, potrzebowałam tego całego
zła, które w sobie noszę. Pewnie nawet bardziej niż myślę. W końcu podobno
dostaje się nie to, czego się chce, ale to, czego się potrzebuje. I uważam, że
od teraz będę szła tą drogą. Sądzę też, że z prozą i poezją jest jak z ludźmi:
jednostka nie da nam wszystkiego. Z niektórymi osobami zawsze będę się dobrze
bawiła, ale nie pogadam szczerze. Z innymi się zaprzyjaźnię i oddam im kawałek
siebie. Nie oznacza to, że ci od pogłębionych rozmów są lepsi, po prostu
zaspokajają inne moje potrzeby. Moim zdaniem nie warto się w tej kwestii
ograniczać. Choć wolę rozmawiać, niż pić i tańczyć, zabawa jest częścią naszego
życia. Kto nigdy nie był spontaniczny, ten nie żył pełnią.
Zatem i proza i poezja dają mi z
siebie to, co w nich najlepsze. Nie chcę między nimi wybierać. Byłabym
głupiutka, robiąc to za namową. One są jak moje dzieci. Każde kocham inaczej.
To niemożliwe kochać dwie różne istoty tak samo.
R: Jak różni się praca nad
poezją od pracy nad prozą?
EJ: Wiem, być może to
błąd, zwracała mi na to uwagę już na warsztatach w ramach MFO Inga Iwasiów, ale
nie przygotowuję się do pisania czegokolwiek. Oprócz tego, że przygotowywałam
się całe życie, czytając, co tylko się da. A kiedy już się naczytam, siadam i
piszę. Gdy piszę, nie porzucam lektur. Pan Marek Sołtysik na warsztatach w
Szkole Pisarzy mówił nam, a przynajmniej ja go tak zrozumiałam, że gdy pisze,
potrafi nie czytać książek z pół roku. Ja czytam zawsze i wszędzie. Także
wtedy, gdy powstają moje wiersze i opowieści. Moje lektury to materiał, z
którego czerpię. Tkam z nich swoje światy i światy moich bohaterów. Na
przykład, wiersz „fotki od leo” powstał po lekturze książki Manueli
Gretkowskiej, która też pisała o seksie z telefonem. A „poroniłam cię i
zostawiłam w okienku życia” był inspirowany powieścią Sylwii Chutnik. Z
pisaniem poezji jest jakby łatwiej – piszę wiersze gdziekolwiek, odręcznie, ale
prozę wolę zapisywać w komputerze. Choć pamiętam, że na studiach magisterskich
nie miałam komputera i pisałam opowiadania na papierze. Przepisywałam swoje
opowieści setki razy tak, że znałam je na pamięć. W domowym archiwum mam kilka
takich odręcznie spisanych historii. No i obecnie moja praca to jest jeden
wielki akt spontaniczności. Robert Ostaszewski określił tak kiedyś pracę nad
swoim debiutem, który nie był kryminałem, więc myślę, że taka droga dochodzenia
do celu też istnieje, nie jest charakterystyczna tylko dla mnie. Może to wynika
z mojego temperamentu? Albo z tego, że na studiach w Krakowie powiedziano mi
taką rzecz: trzeba pisać o tym, na czym się znamy. No to wydobywam z siebie
tragedie, gdyż jestem raczej pesymistką, a przynajmniej tak twierdzi moja
przyjaciółka z liceum, która zna się na ludziach. Być może jednak tylko jej
prezentuję się od tej strony, bo inni ludzie zauważają we mnie optymistkę. Ja
myślę, że mam kilka twarzy.
R: Nie można nie oddać
poetyckości „Nie zostawia się…” – książka to monolog wewnętrzny bohaterki
spisany w trzeciej osobie. Jej język jest prosty, jesteśmy wszak w głowie
dziecka, jest plastyczny, pobudza wyobraźnię i prowadzi tam, gdzie bohaterka
chce nas zaprowadzić, pozostawiając jednak miejsce na domysł. Czytałam też Pani
stronę internetową, bloga na FB, wywiady… i wszędzie widzę poezję! – Pani to
chyba jest po prostu urodzoną poetką? Umie Pani w ogóle myśleć niepoetycko?
EJ: Umiem! Kiedy Maciej
Cisło powiedział mi, że piszę rzeczy, których nie da się sprzedać, napisałam
kilka takich łatwych historii. Niektóre wysłałam do różnych wydawnictw, ale nie
było odzewu. Innych nie wysłałam wcale, bo się ich wstydziłam. Jeszcze innych
się nie wstydziłam, ale zwyczajnie nie podobały mi się. Całe szczęście,
przeczytałam kiedyś, że pisarz przed debiutem musi napisać kilka historii,
które nigdy nie zostaną opublikowane. To ja. Tak uczyniłam. I kiedy o tym
wszystkim zapomniałam, powstała książka „Nie zostawia się…”. Postawiłam w niej
na to, co lubię, co sama chciałabym przeczytać. Już w „Patyku” pisałam
dzieckiem i do końca nie ujawniłam problemu, z którym ono się zmagało. I w „Nie
zostawia się…” to jest jakby powtórka „Patyka”. No i, wbrew wszystkiemu, mam na
drugie imię „tajemnica”. Kiedyś podawałam rozwiązanie jak na tacy, ale nie na
darmo skończyłam Szkołę Pisarzy. Jerzy Franczak zwrócił mi raz na warsztatach
na to uwagę. Zapamiętałam to sobie dobrze. Niepodawanie rozwiązania może być
interesujące. Może działać na wyobraźnię. Sądzę więc, że jak kończyłam pisać
opowiadanie „Patyk”, sugestia Jurka dała owoce. Nie obiecuję, że kiedyś napiszę
niepoetycką książkę, bo szybko zarzucam tworzenie rzeczy, które mi nie
podchodzą, ale będę dążyła do prostoty. Dlatego tak bardzo pociągają mnie
opowieści, gdzie narratorami są dzieci. Wiem, to tylko stylizacja, ale ja też
dążę do perfekcji. „Nie zostawia się…” jest takim podejściem do ideału.
Otarciem się o niego.
R: Czy spełnia się Pani
jeszcze w jakichś formach sztuki? Lub może planuje Pani spróbować?
EJ: Maluję, jestem w końcu
nauczycielką plastyki. Na studiach nieźle rysowałam, ale porzuciłam ołówek.
Dzisiaj maluję przede wszystkim akrylami. Uwielbiam ostre kolory. Mają walić po
oczach. Moje obrazy najczęściej przedstawiają kwiaty, ale też bywają ciężkie,
niepokojące, a czasem w swoisty sposób naiwne. Rozdaję je znajomym jako
prezenty. Chyba nie mam czasu, by zajmować się tym profesjonalnie i nie do
końca wierzę w swój talent. Podczas malowania dużą rolę odgrywa u mnie
przypadek. Czasem coś mi wyjdzie w dziesięć minut, tylko trzy razy machnę
pędzlem, a czasem męczę się i przemalowuję obrazy, by kolejne nakładane warstwy
ułożyły się w coś interesującego. Odpoczywam przy tym. I chyba nie chciałabym
nawet żadnej wystawy ani wygranej w konkursie plastycznym. Podjęłam decyzję, że
piszę. Nie chcę się rozdrabniać, robić wiele rzeczy na raz. Skończyłam studia
artystyczne, jestem zmanierowana. Czuję się też niezrozumiana. Niedoceniona.
Rzadko kiedy ktoś zachwyca się moimi kwiatami. Najczęściej ludzie, gdy im pokazuję
swoje obrazy, mówią, że się nie znają. To przykre. Ale lubię dobre malarstwo i
mam polajkowanych na Fejsie wiele stron, gdzie mogę podziwiać twórczość
artystów. Niektórym nie dorównuję. Myślę wtedy, że lepiej piszę, niż maluję. I
wiem, że gdyby nie moje życiowe perturbacje, skończyłabym polonistykę. Ale być
może wtedy nie pisałabym książek.
R: Które z artystycznych
„dzieci” jest aktualnie Pani ulubionym?
EJ: Nie mam ulubionego
dziecka. Choć myślę, że to naturalne, że swoich dzieci nie lubi się po równo.
Może nie mam odwagi, by przyznać, że konkretnie to dziecko wolę? To by była
duża odpowiedzialność, a ja się tego boję. Czego? No, wszystkiego, co dorosłe.
Moje tomiki żyją już swoim
życiem. Ostatnio kilka wierszy ukazało się na fanpage’u „Z cyklu »Bardzo dobre
wiersze«” prowadzonym przez Łukasza Jarosza. Moja proza zaś dopiero wchodzi w
okres dojrzewania. Myślę, że nie jest idealna, ale ją lubię. Lubię ją za to, że
tak naprawdę jest słodka i niewinna, za moją bohaterkę, która taka właśnie
jest. A że Angelika jest wrzucona w sytuacje, które ją przerastają, narzuca nam
się taka ocena: brutalna, dosadna, radykalna.
R: To podobnie, jak
określenia, jakie przychodzą na myśl, kiedy wspominam lekturę Pani powieści:
brutalna, dosadna, intymna – tak ja ją widzę. Czy słusznie Pani zdaniem? Jakie
trzy przymiotniki wybrałaby Pani?
EJ: Bardzo słusznie myśli
Pani o mojej prozie. Jest ostra, intymna, brutalna. Dodałabym: pełna
sprzeczności i radykalna. Jak ja. Pisałam już o tym w „Interze”. Wszystko, co
piszę, jest dosadne, bo wiecznie czuję się atakowana. Narzuca mi się świat
zewnętrzny, a przecież jest on tylko projekcją mojego wnętrza. Między wnętrzem
a zewnętrzem nie ma różnicy. Przeczytałam w jakiejś książce o życiu tu i teraz:
„miejsce, z którego patrzę, jest jednocześnie tym, na co patrzę”. Może dlatego
u mnie coś musi rąbnąć, bo jestem wysokowrażliwa? Czytałam jednak, że osoby o
wysokiej wrażliwości mają też w sobie jakąś martwicę. Wydało mi się to
sensowne. Człowiek nie jest stworzony do cierpienia z powodu metki na bluzce. A
mnie często wszystko gryzie, każda jedna metka czy szew na bluzce. Podobnie jak
moją bohaterkę. W książce jest scena, gdy Angelikę uwiera pas samochodowy,
siedzenie wydaje się szorstkie. I to jest odbicie całej mnie. Jestem drażliwa,
przeczulona i wysokowrażliwa. Trudno mi z tym, ale nie zapominajmy, że jestem
też silna, odważna i nieczuła pod pewnymi względami. Tę sprzeczność widać też u
mojej bohaterki. Chciałam, by było ją widać.
R: Widać ją! Czy nie
obawiała się Pani, że postać skrzywdzonej dziewczynki, która nie jest
jednoznacznie, wyraźnie i wprost miła i dobra, będzie budziła niesmak w
czytelniku przywykłym do toposu nieskazitelnie niewinnego dziecka?
EJ: Moja bohaterka przede
wszystkim jest autentyczna. Nie jest cukierkowata, tylko prawdziwa, z krwi i
kości. Mnie w ogóle nie pociąga nieprawda o człowieku. Próbuję go poznać, ale
nie takim, jaki jest na Fejsie czy nawet w swoich oczach, bo ludziom często
różne rzeczy na swój temat się wydają i są nieadekwatne do rzeczywistości. Chcę
ich gołych, nawet bez skóry, która potrafi wyprowadzić na manowce. A że
generalnie interesują mnie bebechy, Angelika też nie jest ładna i miła.
Zresztą, nie wyobrażam sobie, by smutne dziecko było miłe, zwłaszcza, gdy jest
samo, za drzwiami swojego świata.
R: W „Nie zostawia się…”
sięga Pani po tematy, które nazywać „trudnymi” to mało – po kwestie niewygodne,
po elementy rzeczywistości, których nie chcemy widzieć, od których uciekamy, a
jeśli się im przyglądamy, to zza bezpiecznego szkła telewizora. Jaki jest Pani
cel?
EJ: Mam ich kilka. Moim
celem jest uwolnienie się od bólu, wyrażenie go, przeżycie. Tylko tworząc
upiorny świat, potrafię oddychać. Tylko oddając komuś potworną rzeczywistość,
mogę spać spokojnie. Chcę też pokazać innym ludziom, że tak można – można być
wolnym i szczęśliwym, przemieniając swoją świadomość. Że gdy piszę o swoich
emocjach, tych trudnych, świat mi się nie wali. Że kiedy dotykam ran, świat się
nie rozpada. A jak się rozpadnie, to i tak zawsze jest jakieś wyjście. Można
odbić się od dna. Mam w życiorysie graniczne doświadczenie. Nauczyłam się z
niego, że nie wszystko zawsze będę rozumiała. Ale że to też jest wyjście. To
też jest dla mnie szansa. I nadzieja. W swojej opowieści ukazałam okrutny świat
dziesięcioletniej Angeliki także po to, by pokazać, ile widzę. Że spotykam na
ulicy matki z synami, które wyzywają swoje dzieci od grubasów. Że spotykam na
swojej drodze mężczyzn, którzy chcą mieć dzieci, a wciąż nie pozbyli się
kostiumów Piotrusia Pana. A gdy w ich życiu pojawiają się pociechy, to je
odtrącają, bo nie dorośli do ojcostwa! Widzę więc smutne dzieciaki, które jak
automaty powielają schematy dysfunkcyjnych domów. No i dostrzegam to, że jesteśmy
niedojrzali! Potrzebna nam pomoc. Ja z tej pomocy skorzystałam, teraz chcę się
podzielić dobrem. Chcę też być blisko ludzi, bo chcę być blisko siebie.
R: Co czuje pisarz,
tworząc/oddając Czytelnikowi tak okrutną rzeczywistość?
EJ: Ja tak sobie marzę, że
zostanę zrozumiana. Czuję strach przed odrzuceniem. Nikt nie lubi być
odtrącany, każdy chce się podobać, być lubianym. Tak – chciałabym zostać dobrze
przyjęta. Wiem jednak, że bywam kontrowersyjna, trudna, niechciana i radykalna.
Staram się przeżywać straty, a to boli. Nie lubię bólu. Nikt nie lubi. Dobry
ból jest tylko w sporcie, generalnie cierpienie jest złe. A przecież ktoś może
powiedzieć, że mu się nie podobała moja książka czy wiersz. Niby mówię: proszę
bardzo, szukaj dalej, świat jest na tyle duży, że pomieścimy się w nim ty i ja
ze swoimi preferencjami. Ale tak naprawdę połykam żabę. Jest mi źle. Przykro.
Na całe szczęście wiem, że jestem dorosła i czasem będę przeżywała straty.
W życiu trzeba też umieć
frustrować* swoje potrzeby. Bo nie wszystko, czego chcę, jest dla mnie dobre. I
znów: może trzeba sięgać nie po to, czego się chce, ale po to, co jest komuś
potrzebne. Różnica miedzy tymi sprawami jest kolosalna. I tak jest z moją
książką. Czasem chciałabym pisać miłe rzeczy i zarabiać krocie jak Katarzyna
Grochola czy Małgorzata Kalicińska. Ale najwidoczniej potrzebuję mielić swoje
traumy, a na ich podstawie kreować koszmarną rzeczywistość. Czy traumatyzuję
siebie? Nie wiem, wydaje mi się, że ja zwyczajnie nie zapominam o przeszłości,
by mieć dobrą przyszłość. Być może robię to też ku przestrodze. „Nie zostawia
się…” jest takim wstrząsającym wołaniem o to, byśmy się otrząsnęli. Byśmy się
zatrzymali, poczuli świat, a nie tylko wiedzieli wiele na jego temat. Byśmy
również pozwolili odetchnąć światu od siebie. I zwyczajnie byli dobrzy.
R: Czy zna Pani kogoś
takiego jak Pani bohaterka? Kogoś tak poturbowanego przez życie, że odmawia
sobie zaspokojenia podstawowych potrzeb duszy?
EJ: Znałam Angelikę. Ale
nie zdradzę, w jakich okolicznościach ją poznałam. Gdy ją spotkałam, miała
chyba czternaście lat. Paliła, klęła, źle się uczyła i przebierała w chłopakach
jak w ulęgałkach. Krążyły o niej plotki, że za dużo sobie z nimi pozwala. Nie
miała dobrej opinii ani w szkole, ani wśród rówieśników. Co chwilę lądowała w
bidulu, bo jej mama piła. A tata? Licho wie, kim był. Czy w ogóle był, bo jej
matka co rusz przyprowadzała do domu nowych mężczyzn. I rodziła im kolejne
dzieci. Była ich chyba piątka rodzeństwa, a każde miało innego tatę. Angelika
była najstarsza, więc miała najtrudniej, przecierała siostrom i braciom szlaki.
Ale takich rodzin w Polsce jest wiele. Równie dobrze mogłam pisać o swojej
małej sąsiadce. Wielu dorosłych wyrosło w podobnych domach. Ludzie nie mają
przez to kontaktu ze sobą samym. Krzywdzą przez to siebie i innych, nie myślą
samodzielnie, powielają odwieczne złe scenariusze życia. I to jest prawdziwa
tragedia. Wiem coś o tym, bo i moi rodzice się rozwiedli. Wiem, jak wygląda
rozpad rodziny. Ktoś mi nawet powiedział, że „Nie zostawia się…” jest o
dziesięcioletniej Ewie! Coś w tym jest.
R: Czy chce Pani coś
zmienić swoją książką? Co? Jak?
EJ: Kiedyś chciałam
zmieniać świat. Dziś bardziej zależy mi na sobie i mojej sytuacji, ale nie
wyzbyłam się tych pierwotnych pragnień. Chciałabym, by na świecie było nam
fajnie. Byśmy się dogadywali i porozumienie było priorytetem. By ludzie byli
mądrzy. By nawet z trudnych doświadczeń wyciągali korzyści, umieli je
przeformułować. Ja jestem dobra w nadawaniu doświadczeniom nowych sensów. Stale
opowiadam sobie swoje historie jeszcze raz. Być może gdzieś odlatuję, nie
stąpam twardo po ziemi, ale czy rzeczywistość nie jest w gruncie rzeczy fikcją?
Naszą narracją o rzeczywistości? Czy nie docieramy do niej tylko czasem, w
przebłyskach? Może właśnie tworzona przez nas fikcja jest światem, w którym
warto żyć? Może to właśnie jest jedyna prawdziwa rzeczywistość? Lub prawdziwa
fikcja? Wiem, to zabrzmi kuriozalnie, ale moja książka to zabawa. To gra z
losem.
Czy chciałabym ugrać nią dla
siebie własną półkę w Empiku? Też. Przede wszystkim jednak chciałabym podzielić
się sobą, swoimi refleksjami, pomysłami, emocjami. No i nie mam Anioła Stróża,
zatem staję się nim dla moich czytelników. Daję im dobro, wartości, emocje,
oddaję im trochę krzywdy. Daję im wreszcie do myślenia. Taki mam cel. I być
może podczas lektury trochę czytelnikami potelepie. Być może niektórzy nie
skoczą czytać książki, może zdarzy się, że napiszą: to było złe. Ale inni napiszą:
to było dobre. Będzie reakcja, a ja się będę uczyła z opinii i ocen moich
czytelników. Chcę być najlepsza! Choć wiem, że zawsze będą lepsi.
R: Kto powinien sięgnąć po „Nie
zostawia się…”? A może komuś odradziłaby Pani lekturę?
EJ: Po „Nie zostawia się…”
powinien sięgnąć każdy! Wiem jednak, że nie każdy to zrobi, z różnych przyczyn.
Także dlatego, że mamy niski poziom czytelnictwa, a średnich publikacji
przybywa w zastraszającym tempie, trudno się w tym połapać. Jeśli jednak
chciałabym, by ktoś konkretnie sięgnął po moją książkę, powiedziałabym mu tak:
czytelniku! To książka, która cię nie zje. Być może cię wciągnie. Wciągnie cię,
jeśli puścisz się tego, co znasz. Jeśli porzucisz dotychczasowe życie i
otworzysz się na nowe. Być może będzie bolało, każda zmiana boli. Ale też się
opłaca! Gwarantuję, że po lekturze mojej książki staniesz się innym
człowiekiem. Porzucisz znane piekło na rzecz nieznanego nieba. Nie będziesz
chciał żyć jak dotychczas. Tak, i tyle. Bo ja nie jestem w stanie zrozumieć,
jak można odrzucić Angelikę z jej przygodami. Jak można twierdzić, że jej
doświadczenia są straszne i tłumaczyć się: to nie na moje nerwy. Zatem, jeśli
już miałabym konkretyzować, poleciłabym „Nie zostawia się…” ludziom młodym,
gdyż jeszcze nie mają zszarganych nerwów. Ale serio, powinien przeczytać ją
każdy. Gdy płaczę na filmie, ludzie mi mówią: to tyko to fikcja. Ale ja się
oczyszczam, nie ścieram ukradkiem łez. Łkam jak dziecko. Czasem głośno. Dlatego
polecam książkę tym, którzy uwielbiają się wzruszać. Choć „Nie zostawia się…”
to nie tylko fikcja.
R: A kim jest Ewa Jarocka?
Kogo znajdzie Czytelnik za Pani poezją i prozą?
EJ: Dziękuję za to pytanie
i… nie wiem. Choć moja kuzynka zażartowała, że powinnam odpowiedzieć tak: też
się zastanawiam. To jednak może być ucieczka od odpowiedzi. Ucieczka przed
odpowiedzialnością za słowa. Bo mam przecież jakąś tożsamość: jestem człowiekiem,
kobietą, córką, siostrą, bratową, ciocią, pracownikiem. Ale kim jestem dla
innych? A dla siebie? Ludzie różnie mnie postrzegają. Mówią, że jestem
ekstremistką. Że jestem trudna, odważna, bezwzględna, kłopotliwa, nietaktowna.
Inni twierdzą, że jestem potulna, cicha, miękka. Ja dla siebie staram się być
dobra, ciepła i serdeczna. Ale to nie jest proste, czasem sama siebie krzywdzę,
choć wiem, że to boli, robię to, bo to nieuniknione. To się zdarza, jak to, że
krzywdzę innych ludzi. Nie robię tego świadomie i staram się przepraszać,
przeprosiny nie zmyją jednak moich win – uchybień i zaniedbań, ale sprawią, że
zobaczę siebie czy innego człowieka. Zobaczę jakąś prawdę o nas, a ta jest
oczyszczająca. Choć nigdy nie mam pewności, co jest prawdą, bo przecież jesteśmy
zanurzeni w tysiącach narracji, to jednak do niej dążę. Uważam, że prawda o
mnie jest jedna, ale może być też o mnie wiele prawd – nie wykluczam tego.
Najważniejszą prawdą zaś dla mnie jest to, by być sobą. Jesteśmy tu po to, by
być autentyczni. Staram się więc być autentyczna, choć bywam zakłamana.
Zakładam maski i zdejmuję je, ale najczęściej mam ze sobą kontakt. Cieszę się z
tego – dla mnie to łaska.
R: Co Pani czyta?
EJ: Kiedyś czytałam prozę
iberoamerykańską. Uwielbiam ją. Potem plądrowałam w bibliotece półki z
literaturą polską. Nie mam dobrego zdania o tym, co się u nas wydaje,
szczególnie, jeśli chodzi o literaturę z wyższej półki. Bo ja potrzebuję
fabuły, bohatera, z którym się zaprzyjaźnię. A w literaturze, o której myślę,
brakuje fabuły lub jest ona szczątkowa – jak dla mnie to jakaś monstrualna
poezja. Ale to nie jest poezja, to twór, który nie przetrwa próby czasu.
Uwielbiam więc „Pannę Nikt” Tomka Tryzny. To pierwsza polska podsmodernistyczna
powieść! Pochwalił ją Czesław Miłosz. Zaczytywałam się też w Jerzym Pilchu.
Według mnie jest strasznie złośliwy, ale czy złośliwość nie jest miarą
inteligencji? Potem Manuela Gretkowska wywarła na mnie ogromne wrażenie. Jest
bezczelna i przebojowa. Nietuzinkowa i bezpruderyjna. Jej dzienniki czytałam z
zapartym tchem. Choć akurat one nie są tak cenione przez krytyków jak jej inne
książki. Tak na marginesie, teksty jej męża też bym pochwaliła. On, moim
zdaniem, pisze. Uwielbiam prozę Mariusza Maślanki, bo pisze swoje proste
historie z perspektywy dziecka. Kiedyś straciłam głowę dla Osho. To taki
nauczyciel duchowy, guru wielu psychoterapeutów. Stworzył własną teozofię! Ja w
ogóle zaczytuję się poradnikami psychologicznymi. Uwielbiam też wywiady. Jednak
trzy książki, jakie bym poleciła to: „Moja siostra mieszka na kominku” Annabel
Pitcher, „Chłopiec z Aleppo, który namalował wojnę” Sumii Sukkar i „Modlitwa o
lepsze dni” Jennifer Clement. We wszystkich trzech wymienionych pozycjach
bohaterami są dzieci. Więc może jednak zrobiłam research do „Nie zostawia
się…”? Ostatnio nie zaglądam do książek tyle, co kiedyś, coś tam piszę i życie
pożera mi resztę czasu.
R: A jak Pani pisze? „Nie
zostawia się…” to natchnienie czy plan i kalkulacja?
EJ: Myślę, że to był jeden
wielki spontan. Siedziałam i pisałam głównie w domu, ale też w różnych
niezwykłych miejscach. Gdy wychodziłam na spotkanie autorskie do klubu Proza,
szłam tam z komputerem w plecaku. Bywało, że przychodziłam do Prozy
przedwcześnie i kontynuowałam pisanie w pustej sali, dopóki nie przyszli ludzie.
Nie ominęło mnie też pisanie w telefonie w McDonald’sie. Nie było żadnego
planu, konspektu. Obyło się bez karteczek, notatek, rysunków. Myślę jednak, że
miałam spore szczęście i przy następnej książce nie obejdzie się bez zapisków.
To była kwestia natchnienia. Dostałam te słowa od siły wyższej w prezencie. To
była łaska. Choć napisałam swoją książkę bez niczyjej pomocy, śmiało mogę
stwierdzić, że była podarkiem. Stworzyłam ją z głową w chmurach.
R: Możemy oczekiwać po
Pani kolejnych dokonań prozatorskich?
EJ: Tak, pewnie, będę
pisała. Ale to tajemnica, co, gdzie i kiedy. Nie lubię o tym gadać. I
bynajmniej nie dlatego, że w tej kwestii bywam skryta, po prostu nie chcę się
zbłaźnić, gdy któryś z moich projektów nie wypali. Początkujący pisarz przez
wielu ludzi nie jest traktowany serio. Przecież tak naprawdę nie jest nikomu
potrzebny. Wartości wyższe? Jakie wartości wyższe?! Nam potrzebne są pieniądze,
seks, władza i wpływy. To generuje wiele zmarnowanych okazji...
R: Gdzie można poczytać
Pani poezję?
EJ: Można poczytać moje
wiersze, kupując moje książki w Tajnych Kompletach we Wrocławiu. Można też za
niewielkie pieniądze zamówić je przez internet. Do tego publikowałam tu i tam,
przede wszystkim w sieci. Uwielbiam swoje wiersze w „Helikopterze” czy w
„Obszarach Przepisanych” oraz na stronie Wydawnictwa j. Lubię niepokoić,
dlatego czasem wymyślam bardzo dziwne wiersze. Także w nich przekraczam swoje i
czytelnika granice, bo zachowuję się, jakbym nie znała tabu. Ale znam. I moja
szczerość jest porażająca. Czasem się wiec wstydzę tego, co robię.
R: A ja życzę jeszcze
więcej tej szczerości. Jeszcze więcej fikcyjnej rzeczywistości. I tego, żeby
nikt się nie bał sięgnąć po „Nie zostawia się dziecka w niebie”, bo książka,
zarówno jak i Pani, daje człowiekowi do myślenia.
Rozmawiała Joanna Nowak
* Frustrować potrzeby – pojęcie z
psychoterapii, oznacza tyle, co „nie zaspokajać”.
Komentarze
Prześlij komentarz